poniedziałek, 11 maja 2009

Dzień II-IV, "Droga Śłońca"

Dzień II, Poniedziałek, 16:45 89km,
Cześć i czołem kluski z rosołem. Widok na wieś Generalski Stół. Przestało padać ! Jestem ufifrany nieziemsko. 89km za mną . Górzyście. Jutro czekają mnie dwie przełęcze. Myślę, że uda mi się dostać nad morze jeśli zakwasy mnie nie powalą. Pije miejscowe piwo – Karlovacko. Cały dzień lało. Jestem zmęczony i przemoczony, ale szczęśliwy. Dużo myślę o Agnieszce. Jeszcze trochę o miejscówce. Rozłożyłem się na stoku. Obok pociągi śmigają. Relaksuje się. Zaraz będę rozbijał namiot i robił kolacje. Dzisiaj serwuje zupkę chińska z kabanosem, do tego buła i czosnek ! Wiem, że lepiej byłoby z kimś jechać. Można dzielić się radościami, widokami, przeżyciami. W dwójkę zawsze raźniej i bezpieczniej.
Wpierniczę dzisiaj dużo czosnku, żeby gardło podleczyć.
Jest ciężko, o wszystkim musisz myśleć w pojedynkę. Wszystko na twojej głowie.
Przypominają mi się wyprawy z Liskiem. Ale było zajebiście. Szkoda, że go teraz ze mną nie ma.
No to piwko pochłonięte. Odpływam.
Samotna wyprawa wymaga zaparcia, odwagi, wiary we własne siły.
Leże już w namiocie. Wcinam ryż z cynamonem. Zaraz książka, MP3 i spać z kurami. Ale śmierdzę. Fuj, fuj, fuj. Mam nadzieje, że się dzisiaj wyśpię.

Dzień III i IV , Wtorek-Środa, 17:00 87km,
Siedzę obok chaty pasterzy, którzy mnie zaprosili. Pije zasłużone piwko. Od tyłu mnie zachodzą kury.
Czwarty dzień samotnej wyprawy. Wczoraj była jazda bez trzymanki. Najpierw dzikie podjazdy, deszcz, wiatr, znowu dzikie podjazdy, zdobywanie zajebiście dużej przełęczy. W trakcie wspinania się, w połowie zacząć padać śnieg, deszcz, wiatr, podjazd, zimno. Na szczęście z nieba spadł traktorzysta. Zaproponował żebym się złapał. To ja dawaj i za nim. Myślałem, że mi ręka odpadnie. Dobre 2km mnie wciągnął. Potem zjazd. Wydawało mi się, że konkretny, ale wszystko jeszcze było przede mną. Po zjeździe zatrzymałem się w miejscowej knajpie. Chciałem się napić herbaty, ale nie mieli. No to siedzę przy kawie. Planuje trasę. Czekam aż przestanie padać. Nie przestało. Ruszam. Potem była druga przełęcz. Deszcz, wiatr, chłód, deszcz. To był największy i najbardziej stromy zjazd w moim życiu. Klocków hamulcowych już nie ma ( potem na nich przejadę całą wyprawę). Wjeżdżam nad upragnione morze.
Szukam noclegu. Wszystko pozamykane. Strome stoki. Zero trawy. Zero miejsca gdzie się można byłoby rozbić. W końcu trafiam na kolesia, który pokazuje mi opustoszały hotel. W ścianach dziury po kulach. Gruzy budynków. Tutaj też nie ma gdzie namiotu rozbić. Wieje jak szalone. Urywa mi głowę i namiot. Jego rozbicie zajmuje mi godzinę. Robi się ciemno. Śledzi nie ma gdzie wbić. Kotwie się do drzew. Koniec świata ! Trzymam namiot ręcami i nogami. Mam niesamowitego cykora. Gotuje kolacje. Udaje się przetrwać. Budzę się rano. Niebieskie słońce. Widok na morze! Jem i ruszam. Świeci słoneczko. Świetna droga. Jedzie się zajebiście. Mało samochodów. Czuje się jakbym grał w Collina. Trudno trafić na jakiś otwarty sklep. Niesamowite jak pogoda szybko się zmienia. Wczoraj deszcz 7 stopni, dzisiaj 21 i mam już spieczone zakola.
Rozbiłem się obok chaty takich starszych pasterzy. Żyją na odludziu. Sympatyczni. Zmykam. Idę spróbować umyć się w butelce wody.

matt










Brak komentarzy: